Przedstawiamy drugą część wywiadu z Olgą Kich-Masłej – doktor nauk humanistycznych, adiunktem w Zakładzie Studiów Polsko-Ukraińskich na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych UJ, badaczką dziedzictwa religijno-kulturowego polsko-ukraińskiego pogranicza, autorką m.in. monografii „Ukraina w opinii elit Krakowa”.
Zobacz wszystkie odcinki TUTAJ
KRAKÓW OTWARTY NA ŚWIAT: Jak na tle dziejów Związku Ukraińców wygląda Pani historia? Jaki jest Pani osobisty i zawodowy związek z Ukrainą i co ma z tym wspólnego Kraków?
OLGA KICH-MASŁEJ: Nie pochodzę z Krakowa, a jego wybór wiązał się właśnie z otwartością tego miasta na sprawy ukraińskie. Wiedziałam, że Kraków jest właściwym miejscem na studia ukrainistyczne, Jestem przedstawicielem historycznej ukraińskiej mniejszości narodowej w Polsce. Moja matka wywodzi się z Krowicy koło Lubaczowa, ojciec –z Wierzbicy koło Tomaszewa Lubelskiego. W wyniku akcji „Wisła” w 1947 roku rodzice zostali wysiedleni z obszaru polsko-ukraińskiego etnicznego pogranicza na tereny tzw. Ziem Odzyskanych. Moja „mała ojczyzna” to Warmia – tam się urodziłam i wychowałam w poniemieckim domu. Moja „duchowa ojczyzna” korzeniami sięga Lubaczowa i Tomaszowa.
Lata temu, gdy mogliśmy obserwować uliczną kampanię przeciwko ksenofobii, jedna z twarzy kampanii, dziennikarka telewizyjna Maria Stepan, deklarowała: „Jestem Ukrainką – jestem Polką”. O sobie mogłabym powiedzieć to samo.
Miałam szczęście, że moi rodzice mieli ukształtowaną świadomość kulturową i narodową, a także wystarczająco dużo odwagi, aby ją podtrzymywać. Uważali, że to jest wartość, co nie było w tamtych czasach takie oczywiste. Należę do trzeciego pokolenia wysiedlonych Ukraińców i wiem, że bycie Ukraińcem w okresie PRL nie było łatwe. W powszechnej świadomości funkcjonowało wiele negatywnych stereotypów, a Ukraińców z akcji „Wisła” nie słusznie łączono z tragedią Wołynia. W podstawówce – chociaż były to już lata 80. i czasy Solidarności – wśród dzieci wciąż funkcjonowało przezwisko „ty Ukraińcu!”. To mądrości swoich nieprzeciętnych rodziców i dziadków zawdzięczam to, że potrafili przekuć fakt naszego „kłopotliwego” pochodzenia w atut. Pokazywali mi naszą oryginalność i uczyli żyć w symbiozie z ludźmi, których spotkał podobny los – np. z Polakami repatriowanymi z Wileńszczyzny czy terenów dzisiejszej Ukrainy, z zamieszkującymi obszar Warmii autochtonicznie Niemcami. Podtrzymywaniu „ducha ukraińskości” na terenie Warmii i Mazur sprzyjały także nowoutworzone struktury Kościoła greckokatolickiego. W Polsce jeszcze przed 1989 rokiem mniejszość ukraińska mogła uczyć się języka narodowego w szkołach podstawowych, w ramach tzw. punktów nauczania języka ukraińskiego.
Ukraińskość, którą wyniosłam z domu mogłam więc wzmacniać i rozwijać w obrębie różnych dostępnych struktur organizacyjnych. Wybrałam IV Liceum z ukraińskim językiem nauczania w oddalonej o 600 km Legnicy na Dolnym Śląsku. Spotkałam tam znakomitych profesorów, m.in. Irenę Snihur, Annę Kamińską, Jana Śpiwaka, Michała Dudę, Jarosława Hajdukiewicza (nie sposób wszystkich wymienić!), którzy utwierdzili mnie w słuszności tego wyboru. Szkolne legnickie przyjaźnie przetrwały do dziś. Nauczyciele byli naprawdę dobrze wykształceni. Wywodzący się z Łemkowszczyzny Michał Duda - nauczyciel muzyki i dyrygent szkolnego chóru „Połonyna” pokazał nam ukraińską muzykę klasyczną, wprowadził w świat kompozycji Dmytra Bortniańskiego, Artema Wedela, Maksyma Berezowskiego i wielu innych świetnych ukraińskich muzyków mylnie powszechnie uznawanych za kompozytorów rosyjskich. Gdy w 1991 roku w Krakowie powstała ukrainistyka – należałam do pierwszego rocznika, który rozpoczął tam naukę. Byłam więc jednym z pierwszych magistrów ukrainistyki na UJ.
Do rozumienia problematyki ukraińskiej predestynuje mnie więc nie tylko pochodzenie, zainteresowania, ale także studia. Krąg moich zainteresowań badawczych to: historia pogranicza polsko-ukraińskiego, ukraińskie dziedzictwo religijno-kulturowe w Polsce i polskie dziedzictwo w Ukrainie. Zajmuje mnie szczególnie tzw. „trudne dziedzictwo”, które nie rzadko staje się źródłem konfliktów, kiedy reprezentujące je obiekty i miejsca mają dla różnych odbiorców różne, często przeciwstawne znaczenie, co może skutkować ich społecznym odrzuceniem lub fizyczną degradacją. Ten problem w szczególny sposób dotyczy państw postkomunistycznych, doświadczonych przymusowymi migracjami. Dobrym tego przykładem są stare zapomniane cmentarze, które przypominają, że tradycje Wielkiej Rzeczypospolitej są w wielokulturowości głęboko osadzone. Dlatego uzupełnieniem moich studiów ukrainistycznych była Akademia Dziedzictwa przy Międzynarodowym Centrum Kultury. Badam cmentarze ukraińskie w Polsce, historyczną tożsamość polskich etnicznych Ukraińców, którą obecnie coraz częściej zdarza mi się konfrontować z tożsamością Ukraińców, którzy przybyli do nas z wyboru lub jako uchodźcy wojenni. I trzeba powiedzieć, że teoria pogranicza, zgodnie z którą mieszkańcy terenów peryferyjnych, oddalonych od centrum, zawsze będą mocniej zaangażowani w sprawy narodowe, wydaje się sprawdzać. Jest tak zarówno w przypadku Ukraińców, jak i Polaków.
Co oznacza dla Pani być Ukrainką?
OKM: Bycie Ukrainką z Polski, podobnie jak w przypadku Piotra Tymy, wieloletniego Prezesa Związku Ukraińców w Polsce, oznacza stałą walkę - o tożsamość, o język. Ale również – bycie obywatelem Rzeczpospolitej ze wszystkimi prawami i obowiązkami. Bycie Ukrainką, oznacza - pamiętać. Mówiono mi zawsze „pamiętaj kim jesteś”.
Mam tutaj kilka ciekawych artefaktów, które „pomagają mi pamiętać”, identyfikują moje pochodzenie. To kawałek opalonego drewna i biały kamień. Fragment wapienia pochodzi z Wierzbicy niedaleko polsko-ukraińskiej granicy. Stanowił on fragment fundamentu cerkwi, w której ochrzczono mojego ojca. Samej cerkwi – drewnianej – już nie udało mi się zobaczyć, gdy w czasie studiów w latach 90. dotarłam na miejsce. Zniszczyły ją czas, historia i ludzka obojętność. Pozostałe po niej cerkwisko pozostaje święte, a więc i jego fragment ma wartość sakralną. A drewno – to część spalonej także w latach 90. cerkwi w Krowicy koło Lubaczowa. To relikwia z miejsca, z którego wywodzi się moja mama. „Pamiętanie” sprawiło, że cerkwisko w Wierzbicy jest dzisiaj uporządkowane i ogrodzone. Cerkwiskiem w Krowicy zajęło się profesjonalnie Muzeum Kresów w Lubaczowie.
Fot.: O. Kich-Masłej - archiwum prywatne
Mam też przy sobie, proszę zobaczyć, skrawek bardzo starego płótna, które zostało ozdobione wyjątkowym haftem krzyżykowym. To część rękawa „soroczki”, czyli koszuli, bluzki – wyszywanej jeszcze w latach 20. ubiegłego wieku. Soroczka należała do Matronki Omelan – siostry mojej babci Paraskowii Kich, wywodzącej się z Wierzbicy. Takie hafty, w których dominują ciemne barwy, a na pierwszy plan wysuwa się kolor bordowy nosili etniczni Ukraińcy na terenie Tomaszowszczyzny. Ci, którzy zajmują się antropologią kulturową wiedzą, że w hafcie krzyżykowym zakodowana jest szczególna informacja na temat danego etnosu. Wyszywanka, soroczka - ma dla Ukraińca wymiar głęboko symboliczny, jest elementem narodowej tożsamości. A teraz przykład, który pozwoli zobrazować jak niełatwo było być Ukraińcem w czasach PRL. W Olsztynku koło Olsztyna znajduje się skansen, gdzie w jednym z budynków zgromadzono eksponaty związane ze przesiedloną tu w ramach akcji „Wisła” społecznością ukraińską. Znajdują się tam także ubrania Ukraińców ze wsi Wierzbice. I hafty – analogiczne jak na soroczce Matronki – są tam zaszyte! Dlaczego? Bo wysiedleńcy nie mieli dużo ubrań, ot - pojedyncze koszule. Ale najwyraźniej bali się pokazać swoją ukraińską tożsamość. Były to czasy trudne, o których staram się myśleć bez zbędnych emocji. Sprawiedliwie i kompetentnie.
Czy postrzeganie Ukraińców przez pryzmat negatywnych stereotypów ulegnie zmianie w kontekście wojny? Dziś Ukraińcy pokazują całemu światu swoją odwagę i determinację.
OKM: Rzeczywiście, percepcja Ukraińców powoli ulega zmianie. Na naszych oczach rośnie pokolenie Ukraińców dumnych ze swoich osiągnięć. Wciąż jednak brakuje im zakorzenienia w narodowej kulturze. Potrzebne są tu lata rzetelniej edukacji, której brakowało nie tylko w Ukrainie radzieckiej, ale także w burzliwym okresie po odzyskaniu niepodległości. Przyjmując na studia studentów z Ukrainy – szczególnie tych, którzy świadomie wybrali Studia polsko-ukraińskie jako kierunek kształcenia wyższego –zdajemy sobie sprawę z ogromnych zaniedbań w zakresie ich znajomości własnej kultury, historii, języka. Zdarza mi się, że muszę tłumaczyć młodym Ukraińcom jak ważna jest tożsamość. Uczyć ich poczucia własnej wartości, zdrowego podejścia do różnorodnych przejawów ukraińskości, w tym szczególnie – do języka ukraińskiego. To jest bardzo istotne dla partnerstwa, dla poprowadzenia dialogu polsko-ukraińskiego na odpowiednim poziomie. Polacy, charakteryzujący się wysoką samoświadomością, oczekują takich samych towarzyszy do dyskusji. Ukraińcy, którzy pojawiają się w Polsce, w Krakowie muszą najpierw zafunkcjonować jako Ukraińcy, a dopiero potem mogą się integrować z Polakami, wchodzić w interakcje i budować wspólnie społeczeństwo, nie tracąc przy tym własnego oblicza.
Pozostaje jeszcze problem rosyjskojęzycznych Ukraińców… Wiem, że sprowadzanie rosyjskojęzyczności do problemu brzmi okrutnie, a ja jako badacz i pracownik Uniwersytetu, chciałabym za wszelką cenę tego uniknąć. Przy tym nie stosować żadnych uproszczeń i uogólnień. Jednak mamy za naszą wschodnią granicą bezlitosną wojnę. Czy pretekstem dla niej nie była właśnie obrona rosyjskojęzycznych obywateli? Dlatego idąc za przykładem Wiaczesława Wojnarowśkiego - Konsula Generalnego Ukrainy w Krakowie, interesariusza i partnera Studiów Polsko-Ukraińskich, który swoją obecnością podnosi rangę organizowanych przez nasz Wydział spotkań naukowych - namawiamy i zachęcamy Ukraińców do posługiwania się pięknym, elitarnym językiem ukraińskim. Elitarnym, ponieważ na przestrzeni XX wieku, na skutek wielu uwarunkowań historyczno-politycznych (m.in. Wielkiego Głodu, represji, rusyfikacji) językiem ukraińskim przestała posługiwać się - jak to było dawniej - ukraińska wieś, prowincja, natomiast zaczęły nim mówić intelektualne elity współczesnej Ukrainy. Dziś, jakkolwiek byśmy się nie otwierali na Ukraińców rosyjskojęzycznych – rozumiejąc zaszłości historyczne i czas, który jest im potrzebny to zaakceptowani nowych realiów; rozumiejąc, że także rosyjskojęzyczni walczą i giną za Ukrainę – to jednak powaga obecnej sytuacji wymusza na nas dostrzeżenie priorytetów niezależnej Ukrainy i należytego rozłożenia akcentów. A na pewno jednym z takich priorytetów jest dbałość o język ukraiński.
Cieszę się, że zmienia się i myślenie Polaków o Ukraińcach i myślenie Ukraińców o swoim dziedzictwie. Dlatego jeszcze raz chciałabym podkreślić tę ogromną pracę, którą polscy Ukraińcy i różne funkcjonujące do tej pory w Polsce ukraińskie organizacje wykonały, aby przygotować społeczeństwo na sytuację, z którą mamy do czynienia. Faktycznie przygotowali oni grunt pod recepcję współczesnej Ukrainy i zrozumienie jej kultury. Byli pierwszymi rzecznikami Ukrainy, pierwszymi informatorami. Jako pierwsi reagowali na wszelkie ukraińskie „kryzysy”. Od początku wierzyli w Ukrainę silną, niezależną i otwartą na Europę. Wierzyli, że taka Ukraina będzie strategicznym partnerem Polski, a wszelkie nieporozumienia na styku Ukrainy i Polski wpływają na oba nasze kraje negatywnie i są w interesie „trzeciej władzy” – Rosji. Wierzyli, że otwarcie na Ukrainę jest kluczem do polsko-ukraińskiego porozumienia. Przywołajmy tu postać Mirona Kertyczaka – prezesa „odnowionego” w 1990 roku Związku Ukraińców w Polsce, który za wybitne zasługi na rzecz polsko-ukraińskiej współpracy został uhonorowany Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Przypomnijmy także o ogromnym wsparciu dla Ukrainy w kręgach polskiej Solidarności, której działaczem był m.in. jeden z twórców krakowskiej ukrainistyki - prof. Włodzimierz Mokry, twórca Fundacji św. Włodzimierza Chrzciciela Rusi Kijowskiej, poseł na Sejm X kadencji. Pamiętajmy, że także Ukraińcy z Kijowa gloryfikowali polską Solidarność – myślę tu o Wasylu Stusie, uznanym za najwybitniejszego ukraińskiego poetę II połowy XX wieku, który aktywnie przeciwstawiał się antyukraińskiej polityce sowieckich władz i ograniczaniu wolnego słowa. Za to był więziony i zesłany do łagru w obwodzie permskim, gdzie w 1985 roku zginął męczeńską śmiercią. Stus i jemu podobni Ukraińcy marzyli o analogicznym do Solidarności zrywie narodowym – o tym, żeby ich kraj poszedł w ślady Polski.
W tym kontekście warto sięgnąć po wydaną w tym roku książkę „Sploty. O Ukraińcach z Polski”. To rozmowy Izy Chruślińskiej z Piotrem Tymą - poprzednim, wieloletnim Prezesem Związku Ukraińców w Polsce. Lata temu Chruślińska i Tyma przeprowadzili także serię świetnych wywiadów z ukraińskimi intelektualistami adresowanych do polskiego czytelnika („Wiele twarzy Ukrainy”) właśnie po to, aby pomóc Polakom zrozumieć Ukrainę i jej mieszkańców. Diagnozowali oni stan ukraińskiej świadomości narodowej w tamtym czasie, która była mgławicowa i nieokreślona, zwłaszcza na wschodniej Ukrainie, gdzie nie istniało ścisłe rozgraniczenie między tożsamością ukraińską a rosyjską.
Historia wzajemnych relacji Polaków i Ukraińców obfituje w wyjątkowo drażliwe tematy. Czy solidarni w obliczu wojny mamy dziś szansę doczekać się polsko-ukraińskiego pojednania?
OKM: Polska inteligencja pochodzenia ukraińskiego nigdy od trudnych tematów nie stroniła. Przywołajmy chociażby takich historyków, jak Mikołaj Siwicki, Eugeniusz Misiło, Roman Drozd, Bohdan Halczak, Grzegorz Kuprianowicz, Roman Wysocki i nieco młodsi: Jarosław Syrnyk, Igor Hałagida, Mariusz Sawa i inni. Wołyń, walki polsko-ukraińskie w połowie XX wieku, czystki etniczne, akcja „Wisła”. O tym wszystkim rozmawiano i pisano, aby właściwie zrozumieć naturę naszych wzajemnych relacji. Zawsze jednak starano się akcentować polsko-ukraińskie porozumienie, które funkcjonowało w historii ponad podziałami. Dobrym przykładem są pochowani w Krakowie na Rakowicach Petlurowcy, którzy byli sprzymierzeńcami Piłsudskiego. Wiele napisali o tym Aleksander Kolańczuk i Emilian Wiszka. Takich momentów współpracy polsko-ukraińskiej było w naszej historii wiele.
Dlatego myśląc o pojednaniu, o wypracowaniu nowej jakości polsko-ukraińskich wzajemnych relacji można powiedzieć, że to już się dokonało. Pomimo nagłaśnianych w mediach co jakiś czas nieporozumień, jesteśmy dziś świadkami wielkiego otwarcia. Pokazali nam to „zwykli” Polacy – najbardziej czuła membrana nastrojów społecznych. Po wybuchu wojny byłam na polsko-ukraińskiej granicy, na dworcach w Przemyślu i w Krakowie, przez które przemieszczały się tysiące wojennych uchodźców. Widziałam jak pracuje wolontariat i ośrodki pomocy i byłam pod ogromnym wrażeniem. Sołectwa, Koła Gospodyń z podprzemyskich wsi współpracowały prężnie z Ukraińskim Domem w Przemyślu niosąc pomoc potrzebującym. Polsko-ukraińskie pogranicze, które jest szczególnie trudne, obciążone „złą” pamięcią, zdało więc egzamin obywatelski na piątkę. Zaszłości historyczne nie przeszkodziły zaangażować się w pomoc Ukraińcom na skalę naprawdę niespotykaną.
Czy po tym wszystkim mamy mówić o skomplikowanej historii? Pewnie tak, ale bardzo rozsądnie. Gdy mówimy np. o Wołyniu z perspektywy polskiej myśli historycznej – z konieczności mamy przewagę, bo dyskusja jest zdominowana przez polskich ekspertów i nie jesteśmy osadzeni w problemach Ukrainy. A o takich tematach trzeba rozmawiać „na równi”, po partnersku. Fachowo i ostrożnie. To problemy, które trzeba rzetelnie przepracować w oparciu o dokumenty, a nie tylko ustne, naznaczone emocjami relacje. W latach 90. odbywały się międzynarodowe seminaria historyczne „Stosunki polsko-ukraińskie w latach 1918-1947”, których konsekwencją była seria wydawnicza „Polska-Ukraina: trudne pytania”. Znalazły się tam wszystkie szczególnie złożone zagadnienia w ujęciu historyków polskich i ukraińskich. Wśród poruszanych problemów były m.in.: polityka narodowościowa Drugiej Rzeczpospolitej wobec Ukraińców w latach 1919-1939, rozwój ukraińskiego ruchu niepodległościowego na Wołyniu w latach 1939-1945, powstanie UPA czy wreszcie polskie podziemie na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w latach II wojny światowej. Myślę, że to dobry przykład, że tego rodzaju dyskusje powinny angażować obie strony. Pisanie o trudnych sprawach w kontekście wyłącznie „polskiej” czy „ukraińskiej” pamięci historycznej, polityki historycznej jest błędem. Skazuje nas ono na stronniczość, oddala od obiektywizmu, buduje mury tam, gdzie możliwe jest porozumienie.
Widzimy dziś, że społeczeństwo okazało się bardziej dojrzałe niż historycy i politycy. Pozostaję więc optymistką. A obiektywne i profesjonalne badanie historii staramy się realizować w naszym Zakładzie Studiów Polsko-Ukraińskich. Nie wyobrażam sobie omawiania ze studentami problematyki pogranicza polsko-ukraińskiego bez rzetelnej współpracy z różnymi podmiotami – samorządami, organizacjami, stowarzyszeniami – zarówno z polskiej, jak i ukraińskiej strony. Ukraińskiego dziedzictwa w Polsce nie da się badać bez współpracy z badaczami polskiego dziedzictwa w Ukrainie. Jesteśmy zbyt „splątani”. Dlatego nie możemy się zamykać w gabinetach i tworzyć wyidealizowaną geopolitykę opartą wyłącznie na martyrologii – na „złej pamięci”. Musimy współpracować, być uważni i czujni.
Kolejny wywiad z cyklu "Krakowscy Ukraińcy - ukraińscy krakowianie" przeczytacie na naszej stronie już za tydzień!
W NASTĘPNYM ODCINKU: